wtorek, 16 czerwca 2009

Urzędnik samorządowy osobą publiczną, czy nie?

Dzisiejsza "Rzeczpospolita" donosi o zakończeniu procesu toczącego się pomiędzy Janem G. - byłym radnym a obecnym dyrektorze Zarządu Gospodarki Lokalowej w Radzyniu Podlaskim, a wydawcą „Tygodnika Lokalnego Wspólnota Radzyńska”.

Przedmiotem sporu było opublikowanie na łamach Tygodnika tekstu „Szef jednej z radzyńskich instytucji w biały dzień sikał w centrum miasta”. Dziennikarz na podstawie zeznań świadków opisał nieobyczajne zachowanie Jana G. po dożynkach, oparł się również na własnych obserwacjach, kiedy dwa dni później spotkał go pijanego, oddającego mocz na jednej z ulic na oczach przechodniów. Cały tekst zilustrowany był zdjęciem przedstawiającym sylwetkę dyrektora od tyłu. W tekście powód występował jako „pan X”.

Wydawca Tygodnika przekonywał, że działał w interesie publicznym, opisując niegodne zachowanie byłego radnego i dyrektora jednej z ważniejszych instytucji w mieście.

Sąd Okręgowy oddalił pozew Jana G., uznając, że dziennikarz dopełnił wymogów szczególnej staranności i rzetelności przy pisaniu artykuł, opierając się na relacjach świadków i własnych obserwacjach. Sąd Okręgowy uznał, że artykuł napisany był w obronie społecznie uzasadnionego interesu oraz w celu napiętnowania społecznie nagannych zachowań.

Wyrok Sądu Okręgowego został zmieniony przez Sąd Apelacyjny w Lublinie, który uznał, że publikacja narusza dobra osobiste Jana G. i identyfikuje go w środowisku. Zdjęcia przedstawione przez redakcję nie dowodzą, że faktycznie zachowywał się nieobyczajnie. Skoro dziennikarz przyznał, że obserwował go przez pół godziny, to powinien zrobić fotografie niepozostawiające wątpliwości. Zeznania świadków Sąd ocenił jako niewiarygodne, bo pochodzące od osób skonfliktowanych z Janem G. Nadto Sąd Apelacyjny wskazywał, że Jan G., w chwili, gdy zrobiono mu zdjęcia, nie był osobą publiczną, zatem jego życiu prywatnemu przysługuje większa ochrona. Sąd wskazywał, że urzędnika ZGL nie można uznać za wysokiego rangą urzędnika samorządowego. Dodatkowo Sąd podkreślił, że nie każde niegodne zachowanie osoby publicznej (np. incydenty alkoholowe), nawet jeśli nastąpiło publicznie, musi znaleźć odzwierciedlenie na łamach prasy. Takie zachowanie musi mieć bezpośredni związek z działalnością zawodową i publiczną opisywanego. Krytyka zjawisk natomiast nie może polegać na opisywaniu zachowań prywatnej osoby w sposób pozwalający na jej identyfikację.

Na podstawie przedstawionego przez „Rzepę” stanu faktycznego nie mogę zgodzić się z argumentami Sądu Apelacyjnego. Jan G. jako były radny a obecny urzędnik samorządowy dla mieszkańców Radzynia Podlaskiego jest osobą publiczną – pozostaje na stanowisku samorządowym, pełni służbę w celu zaspokajaniu potrzeb mieszkańców Radzynia, pobiera wynagrodzenie z publicznych pieniędzy, uzasadnione jest więc większe niż w stosunku do przeciętnego mieszkańca Radzynia zainteresowanie nim społeczeństwa. Jan G. jako osoba powiązana z lokalną władzą narażony jest zatem na kontrolę i krytykę przez lokalne środki masowego przekazu. Kontrola ta nie musi dotyczyć wyłącznie kwestii bezpośrednio związanych z jego działalnością zawodową, jeżeli jego zachowanie w życiu prywatnym może oddziaływać na postrzeganie przez społeczeństwo jego funkcji samorządowej.

W moim odczuciu w omawianym stanie faktycznym zachowanie Jana G. może rzutować na społeczną ocenę jego działalności jako byłego radnego a obecnego urzędnika samorządowego. W końcu od kogo, jak nie od lokalnych urzędników samorządowych, społeczeństwo ma prawo oczekiwać poprawnego zachowania w centrum miasta? Gdyby przyjąć, że opisywane zachowanie Jana G. miało miejsce, piętnowanie tego zachowania na łamach lokalnej gazety byłoby jak najbardziej uzasadnione.

Reasumując, uważam, że Sąd Apelacyjny w Lublinie niewłaściwie ocenił Jana G. jako osobę co najwyżej powszechnie znaną, a nie osobę publiczną. Osobą powszechnie znaną może być miejscowy artysta, aktor albo piosenkarz. Urzędnik samorządowy, w tym w szczególności były radny, jest osobą publiczną.

Sąd nieprawidłowo również uznał, że tego typu zachowanie nie zasługuje na piętnowanie przez lokalne media. Jeżeli takie zachowanie miało miejsce, a materiały zostały zebrane w sposób rzetelny, media mają prawo, a nawet obowiązek o tym informować.

Kto odpowiada za wpisy w Wikipedii - uzupełnienie

Tytułem uzupełnienia wczorajszego wpisu, znalazłem dziś chwilę czasu, żeby przejrzeć sieć pod kątem procesu między Buzdyganem a Stowarzyszeniem Wikimedia. Ciekawe komentarze znalazłem w jak zawsze niezawodnym serwisie VaGla.pl oraz na blogu Piąta Władza.

Z obu artykułów wynika, że powództwo zostało oddalone z uwagi na brak legitymacji procesowej Stowarzyszenia do występowania w tym procesie po stronie pozwanej – Stowarzyszenie nie jest właściwym adresatem roszczeń powoda. Jak wskazuje VaGla.pl pozwane Stowarzyszenie jest jedynie stowarzyszeniem użytkowników serwisu, a z wydawcą Wikipedii - fundacją Wikimedia Fundation Inc z siedzibą w Tampa na Florydzie (USA,) łączy je jedynie porozumienie dotyczące reprezentowania wydawcy Wikipedii w zakresie znaków towarowych, do których prawa przysługują tej fundacji. Oznacza to, że pozwane Stowarzyszenie nie jest administratorem Wikipedii, nie świadczy usług hostingowych w zakresie przechowywania treści Wikipedii, tym samym cytowane we wczorajszym wpisie rozważania Sądu na temat braku odpowiedzialności Stowarzyszenia na podstawie ustawy o świadczeniu usług drogą elektroniczną należy traktować wyłącznie jako przedstawione przez Sąd „na marginesie”.

W tej sytuacji część moich wczorajszych rozważań co do przyczyn oddalenia powództwa przestaje być aktualna. Pan Buzdygan podobno złożył wniosek o pisemne uzasadnienie wyroku, być może więc uda nam się dowiedzieć więcej na temat motywów wyroku.

poniedziałek, 15 czerwca 2009

Kto odpowiada za wpisy w Wikipedii, czyli Buzdygan przeciwko Stowarzyszeniu Wikimedia Polska.

Kilka dni temu Sąd Okręgowy we Wrocławiu wydał wyrok w bardzo ciekawej sprawie toczącej się pomiędzy panem Arnoldem Buzdyganem a Stowarzyszeniem Wikimedia Polska – podmiotem prowadzącym polską Wikipedię oraz panią Agnieszką K. - sekretarzem Stowarzyszenia.

Przyczyną wytoczenia przez Buzdygana procesu Stowarzyszeniu Wikimedia był fragment wpisu na temat Buzdygana w Wikipedii o treści: „Ze względu na zawarte w nich (wystąpieniach na forach internetowych – przypis autor bloga) wulgaryzmy, propozycje zakładów oraz zapowiedzi licznych procesów sądowych i groźby pobicia, część społeczności określa te zachowania mianem trollowania.”

Buzdygan poczuł się urażonym powyższym zdaniem, twierdził bowiem, że wulgaryzmy i groźby, które były mu przypisywane, tworzyli ludzie podszywający się pod niego. Buzdygan twierdził, że zwracał się do administratorów Wikipedii o usunięcie tego wpisu, jednak wpis nie został usunięty. Argumentował również, że wpis ten stanowi dla niego duży problem, bo przeszkadza mu w życiu osobistym i w interesach.

Pozwani bronili się, że nie mają wpływu na wpisy umieszczone w Wikipedii, wpisy te (hasła) redagują bowiem sami internauci.

Sąd Okręgowy we Wrocławiu nie uznał argumentów Buzdygana, oddalając jego powództwo. Sąd uznał, że Stowarzyszenie oraz Agnieszka K. nie mogą odpowiadać za treść wpisów dotyczących hasłach „Arnold Buzdygan”, mimo iż przyznał, że Buzdygan ma prawo czuć się urażony określeniem go mianem „trolla”, czy też przypisywaniem mu gróźb karalnym lub wulgaryzmów.

Sąd oparł swoje orzeczenie na ustawie o świadczeniu usług drogą elektroniczną, zgodnie z którą podmiot świadczący usług hostingowe nie ponosi odpowiedzialności za przechowywane dane, jeżeli nie wie o ich bezprawnym charakterze, a w razie uzyskania urzędowego zawiadomienia lub wiarygodnej wiadomości o bezprawnym charakterze tych danych, niezwłocznie uniemożliwi dostęp do tych danych (art. 14). Natomiast zgodnie z art. 15 tej ustawy, dostawca usług hostingowych nie ma obowiązku sprawdzania przechowywanych danych.

Nie znam niestety uzasadnienia orzeczenia Sądu Okręgowego, z informacji prasowych należy jednak wyciągnąć wniosek, że Sąd nie potraktował próśb Buzdygana o usunięcie wpisu jako wiarygodnej wiadomości o bezprawnym charakterze wpisu na jego temat. W przeciwnym wypadku administrator Wikipedii od momentu uzyskania takiej wiadomości, w przypadku nieusunięcia wpisu, powinien odpowiadać za jego treść. Inną przyczyną takiego orzeczenia, jaka przychodzi mi do głowy, jest nieudowodnienie przez Buzdygana, że zwracał się do Wikimedii o usunięcie wpisu, ewentualnie uznanie przez Sąd, że Wikimedia nie jest właściwym adresatem takiej prośby. Jeżeli ktoś z Państwa ma jakieś informację na ten temat, bardzo proszę o podzielenie się nimi ze mną.

Na koniec mam jeszcze jedną refleksję: przyjmując, że przyczyną oddalenia powództwa było uznanie przez Sąd, że Buzdygan w sposób wiarygodny nie poinformował Wikimedii o bezprawności wpisu (ewentualnie, że nie udowodnił, że się zwracał o usunięcie), pozew powinien być potraktowany jako wiarygodna wiadomość o bezprawności wpisu, co skutkować powinno obowiązkiem usunięcia wpisu. W przeciwnym wypadku od momentu wytoczenia powództwa można by mówić o odpowiedzialności Stowarzyszenia. Do dnia dzisiejszego (tj. 15.06.2009) sporny wpis dalej dostępny był dla hasła „Arnold Buzdygan”.

Ciekawym wątkiem w tej spawie jest również uznanie przez Sąd Okręgowy we Wrocławiu, że Wikipedii nie należy traktować jako prasy. W ustnym uzasadnieniu sędzia Adam Maciński argumentował, że „Prasą, w rozumienia prawa, jest coś, co ma charakter otwarty, nie tworzy zamkniętej całości. Tymczasem Wikipedia jest dziełem trwałym, nie aktualizowanym w stałych odstępach czasu. Jej części mogą zmieniać się albo co chwilę, lub trwać niezmiennie przez długi czas.” (podaję za portalem Gazeta.pl). Temu zagadnieniu poświęcę jeden z najbliższych wpisów.

środa, 3 czerwca 2009

Wyrok w sprawie "Edyta Górniak: Bez cenzury"

Kilka dni temu Sąd Okręgowy w Warszawie wydał wyrok w toczącej się od 2005 r. sprawie z powództwa Edyty Górniak przeciwko Piotrowi Krysiakowi, na mocy którego Krysiak ma przeprosić Górniak za podanie o niej nieprawdy w książce pt. „Edyta Górniak: Bez cenzury”, przeprosiny mają zostać opublikowane w Gazecie Wyborczej i Super Ekspressie. Sąd nakazał również zapłatę przez Krysiaka 10.000 zł na cel społeczny oraz zwrot kosztów procesu w kwocie 15.000 zł. Nadto sąd nakazał zakaz rozpowszechniania książki w części dotyczącej życia prywatnego powódki i jej wizerunku. Zdaniem Sądu Krysiak podając nieprawdę, naruszył prawo do prywatności Edyty Górniak, jej cześć i dobre imię.

Krysiak w toku procesu wskazywał, że rzetelnie przedstawił dostępne informacje o artystce i podkreślał, że niekiedy sama Górniak zabiegała o zainteresowanie mediów swoim życiem, co miało przekładać się na frekwencję na jej koncertach i sprzedaż płyt.

W uzasadnieniu orzeczenia sędzia Maria Piasecka podkreśliła, że każdy ma prawo do ochrony życia prywatnego, także powódka. Za naruszające prywatność uznała informacje o dzieciństwie, relacjach z rodzicami, a zwłaszcza z ojcem, związkach z mężczyznami, próbach samobójczych, miejscu zamieszkania, sytuacji finansowej. Jednocześnie sędzia podkreśliła, iż ochronie nie podlegają informacje o życiu zawodowym artystki, dlatego Krysiak nie naruszył prywatności powódki, opisując początki jej kariery, nakłady płyt i ich oceny, kulisy konkursu Eurowizji.

Najbardziej zaskakujący w ustnym uzasadnieniu wyroku jest dla mnie fakt, że według Sądu bezprawności nie wyłącza, iż część informacji powódka mogła ujawnić sama. Według informacji podawanych przez środki masowego przekazu (m. in. Gazetę Prawną) zdaniem sędzi Piaseckiej: "pozwany nie wykazał, które informacje ona sama upubliczniła, a jeśli tak, to czy w autoryzowanych wywiadach".

Z uzasadnienia tego wynika zatem, że wykazując brak bezprawności w publikowaniu informacji z życia prywatnego, nie wystarcza wykazanie, że dana osoba publiczna ujawniła informacje ze swojego życia prywatnego mass-mediom. Konieczne jest udowodnienie, iż informacje te zostały ujawnione w autoryzowanych wywiadach.

Jak wiadomo dziennikarz nie może odmówić osobie udzielającej informacji autoryzacji dosłownie cytowanej wypowiedzi, o ile nie była ona uprzednio opublikowana. Autoryzacja dokonywana jest jednak wyłącznie wówczas, gdy osoba udzielająca wypowiedzi sobie tego zażyczy.

Przyjmując więc, iż przedstawiony przez sędzię Piasecką pogląd co do konieczności wykazywania przez pozwanych w sprawach o naruszenie prywatności stałby się powszechnie obowiązujący, osoby publiczne w prosty sposób mogłyby unikać ryzyka, iż informacje te będą „bezkarnie” powielane. Wystarczyłoby, że nie autoryzowałyby swoich wywiadów dotyczących życia prywatnego i według koncepcji sędzi Piaseckiej każde powtórzenie tej informacji w środkach masowego przekazu byłoby bezkarne. Koncepcja ta nie może zasługiwać na uznanie.

Innym problemem, jaki wynika z tego poglądu, jest możliwość udowodnienia przez pozwanego, że wypowiedź, na którą pozwany się powołuje, wykazując brak bezprawności, była przez powoda autoryzowana. Taki obowiązek byłby praktycznie niemożliwy do wykonania przez pozwanych, chyba że pozwani masowo zaczęliby powoływać na świadków redaktorów naczelnych mediów, na łamach których dana osoba publiczna ujawniła informacje ze swojego życia prywatnego, bądź dziennikarzy przeprowadzających dany wywiad. Wydaje mi się więc, iż sędzia Piasecka nie przemyślała dostatecznie tego argumentu i mam nadzieję, że w sprawach o naruszenie prywatności nie stanie się on powszechnie obowiązujący.